3,5 godziny jazdy o życie lekarza
Daniel Jasiński, jeden z uczestników akcji ratunkowej, na stacji benzynowej
Chorego na zapalenie płuc 31-letniego kardiologa z wirusem A/H1N1 koledzy musieli przetransportować z Kępna do Wrocławia. Podłączyli go do maszyny, która za niego oddychała i napędzała krwiobieg. Jej akumulator jednak nie wystarczył na 80 km drogi.
O jego powrót do zdrowia modli się nie tylko żona i trzyletni synek. Kciuki trzymają też koledzy ze szpitala klinicznego przy ul. Curie-Skłodowskiej we Wrocławiu i ci ze szpitala w Kępnie, gdzie dyżuruje na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Nie wspominając o pacjentach. Prof. Grażyna Durek, kierownik II Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii we Wrocławiu - u niej na oddziale leży chory lekarz - mówi w środę 2 grudnia: - Stan nadal bardzo ciężki, stabilny. Wszyscy czekamy na poprawę.
Prawie trzy tygodnie wcześniej, 14 listopada, sobota. Wieczorem po dyżurze w szpitalu w Kępnie doktor źle się czuje. Prosi kolegę o zbadanie go. - Skarżył się na duszności w płucach - opowiada Andrzej Jackowski, dyrektor szpitala. Zostaje na noc w szpitalu na oddziale, bo tak źle się czuje, że nie jest w stanie dojechać ani pod Kępno, gdzie ma rodzinę, ani do Wrocławia. Po prostu trudno mu ustać na nogach.
15 listopada, niedziela. Diagnoza: obustronne zapalenie płuc. Lekarz trafia na oddział intensywnej terapii, zostaje podłączony do respiratora.
16 listopada, poniedziałek. Lekarze pobierają wymaz i wysyłają na badanie do sanepidu do Łodzi. Godz. 16 - wiadomo, że chory lekarz ma wirus świńskiej grypy A/H1N1. Jego stan jest tak ciężki, że z Zabrza zostaje sprowadzony aparat EKMO, czyli rodzaj sztucznego płucoserca. Wygląda jak mała lodówka. Używane jest np. podczas operacji na otwartym sercu, gdy za chorego oddycha i tłoczy krew. Lekarze stawiają je obok łóżka chorego kolegi - na wszelki wypadek. Lekami wprowadzają go w stan śpiączki farmakologicznej. Wieczorem po dyżurze w szpitalu w Kępnie doktor źle się czuje. Prosi kolegę o zbadanie go.
25 listopada, środa. Stan chorego lekarza nie poprawia się. Już wiadomo, że wirus świńskiej grypy ma jego żona i syn, ale czują się dobrze. Żaden z pacjentów przyjmowanych przez lekarza w Kępnie i we Wrocławiu nie zachorował.
26 listopada, czwartek, godz. 1 po północy. - Po półtora tygodnia stan pacjenta nie poprawił się, więc zapadła decyzja, by podłączyć go do aparatu EKMO - opowiada dyrektor Jackowski. Do Kępna przyjeżdża sztab specjalistów: kardiochirurdzy, kardiolodzy, anestezjolodzy z Zabrza i Wrocławia. Na co dzień pracują z tym aparatem. Podpinają chorego do maszyny. - To bardzo skomplikowany zabieg kardiochirurgiczny, trzeba wkłuć się w naczynia krwionośne - tłumaczy prof. Juliusz Jakubaszko, krajowy konsultant ds. medycyny ratunkowej, pracujący w szpitalu przy ul. Traugutta we Wrocławiu.
Godz. 3 w nocy. Pacjent podpięty jest do wszystkich rurek, aparat pracuje na prądzie z gniazdka. Specjaliści obserwują przez dwie godziny, czy wszystko działa jak należy. Działa.
Godz. 5 rano. Lekarze i ratownicy przenoszą chorego do karetki. - Śmigłowiec nie wchodził w grę, bo oprócz aparatu, ratującego życie, przy chorym musieli być lekarze - wyjaśnia dyrektor Jackowski. Sztuczne płucoserce ma własny akumulator. Powinien wytrzymać dwie godziny - tak zapewnia producent w instrukcji obsługi. Do Wrocławia jest niecałe 80 km. - Sytuacja była dramatyczna, ale nie mogło się nie udać - twierdzi Jackowski.
Godz. 5.30 rano. Karetka rusza spod szpitala. - Za nią w aucie osobowym jechało dwóch kardiochirurgów, na wypadek gdyby potrzebna była ich pomoc - opowiada prof. Jaku-baszko.
Godz. 6.10 rano. Akumulator płucoserca rozładowuje się. Karetka zatrzymuje się na stacji
benzynowej pod Oleśnicą. Do Wrocławia brakuje 30 km. Podłączają aparat do gniazdka i czekają, aż bateria się załaduje. Co wtedy myślą? - Nie chcą o tym rozmawiać, bo ogromnie przeżyli ten transport. To ich kolega z pracy - tłumaczy dyrektor Jackowski. Wtóruje mu prof. Jakubaszko. - Denerwowali się. Wiem, że gdy dojechali, byli tak wykończeni, że spali dwie doby - mówi. Ruszają ze stacji. Za chwilę muszą ładować baterie na stacji benzynowej w Bykowie.
Godz. 7.58, stacja Orlen nr 80, ul. Krzywoustego, Wrocław.
Daniel Jasiński dopiero kończy drugą godzinę pracy na swojej zmianie, którą będzie miał do wieczora. Nie pamięta, czy sprzedawał parówkę, czy klient właśnie płacił za benzynę. Pod drzwiami stacji zatrzymuje się z piskiem opon karetka, otwierają się drzwi i wbiega ratownik w czerwonym uniformie: - Gdzie jest prąd? - krzyczy. Za nim wchodzi następny. Daniel: - Wybiegłem zza lady, zacząłem odsuwać lodówkę przy drzwiach - opowiada. Ratownicy podłączają wtycz-kę do gniazdka. Nie jest dobrze, bo akumulator nie chce się ładować. Lekarze i ratownicy chodzą z komórkami przy uchu wokół karetki. Kończy się tlen dla chorego, kończą się leki. Wszyscy dzwonią po pomoc. Ktoś dzwoni do prof. Jakubaszki.
Godz. 8.36, jednostka ratowniczo-gaśnicza nr 5, al. Kasprowicza, Wrocław.
Kpt. Remigiusz Adamańczyk, dowódca jednostki, wybiera się właśnie na zaplanowane wcześniej ćwiczenia ewakuacyjne w Castoramie w Centrum Handlowym Korona przy ul. Krzywoustego. Odbiera komórkę. Telefonuje komendant miejski (do niego zadzwonił prof. Jakubaszko), że karetka stoi na stacji benzynowej i potrzebuje prądu. Kpt. Adamańczyk bierze zastęp gaśniczy - w sumie 7 strażaków. Ładują agregat ze sobą i ruszają z włączonym kogutem, na sygnale. Kpt. Adamańczyk po drodze dyskutuje ze swoim zastępcą, jak rozwiązać problem.
Zajeżdżają na stację gapie i pytają, co się dzieje: czy coś przypadkiem zaraz nie wybuchnie?
Godz. 8.43, stacja Orlen nr 80, Wrocław.
Wjeżdża wóz strażacki. Samochodami zajeżdżają na stację gapie i pytają, co się dzieje: czy coś przypadkiem zaraz nie wybuchnie? - To był zwariowany dzień, bo mieliśmy też szkolenia, strasznie dużo ludzi - opowiada Daniel Jasiński. Inna karetka na sygnale podjeżdża, przywożąc tlen. Strażacy odpalają agregat z duszą na ramieniu, bo aparat może jednak nie zadziałać. Działa. Ale nie można wstawić go do karetki. - Był pomysł, aby z tyłu karetki zaczepić przyczepę z tym agregatem, ale żaden ambulans nie ma haka holowniczego, bo nigdy nie był potrzebny - tłumaczy profesor Jakubaszko. Strażacy podczepiają liną holowniczą karetkę do wozu strażackiego, oplatają przewody agregatu wokół niej. Przewód łączy się ze sztucznym płucosercem. Na sygnałach ruszają do kliniki.
Godz. 9.00, szpital przy ul. Chałubińskiego, Wrocław.
Chory trafia na salę. Lekarze badają go. Stan się nie pogorszył. - Pierwszy raz prowadziłem taką akcję. Dobrze, że się udało - cieszy się kpt. Adamańczyk, który pracuje w straży pożarnej od 15 lat. Zaznacza jednak, że można było zawiadomić straż od razu, gdy karetka wyjeżdżała z Kępna, że bateria może się rozładować.
Zdaniem prof. Jakubaszki tego nie dało się przewidzieć, że akumulator od płucoserca będzie gasł po drodze. - Problem był w tym, że urządzenie, do którego był podłączony chory, jest urządzeniem stacjonarnym, które działa w szpitalu podłączone do zasilania 220 V. Ma baterię, która je zasila na wypadek awarii. Powinna wystarczyć na dwie godziny. Tu wystarczyła zaledwie na 40 minut. W Polsce nie ma ani jednego ambulansu przystosowanego do przewozu chorych wymagających intensywnej terapii. Takie karetki są w państwach zachodnich Europy - podkreśla. - To była decyzja wymagająca wielkiej od-wagi, ale konieczna, bo pacjent musiał być podłączony do tej aparatury, a w Kępnie nie ma lekarzy, którzy umieliby ją obsługiwać.
Lekarz zmarł podczas udzielania pomocy
Lekarz pogotowia ratunkowego w Ostródzie (warmińsko-mazurskie) zmarł podczas udzielania pomocy pacjentce. Lekarza bezskutecznie próbowali ratować pracujący z nim sanitariusze i ściągnięty drugi zespół karetki pogotowia.
Lekarz specjalistycznej karetki pogotowia (tzw. erki) zmarł podczas wizyty wyjazdowej ostródzkiego pogotowia do pacjentki w odległym o kilkanaście kilometrów Miłomłynie. - Pacjentka zgłaszała duszności, więc mogło to oznaczać poważną chorobę, doktor pojechał do niej, zbadał ją, zaordynował leki. Niestety w trakcie sam poczuł się źle, poprosił nawet o otworzenie okna, ale nie pomogło. Stracił przytomność - powiedział zastępca dyrektora szpitala w Ostródzie Krzysztof Sawicki.
Oprócz lekarza w karetce typu "erka" było dwóch sanitariuszy. "Obaj natychmiast zaczęli reanimować doktora, a podejrzewając, że mają do czynienia z zawałem albo zatorem, wezwali też drugi zespół karetki z lekarzem i helikopter. Niestety, mimo godzinnej reanimacji, lekarz zmarł" - dodał Sawicki.
Jak powiedział dyrektor szpitala w Ostródzie Sławomir Ogórek, pracownicy szpitala są poruszeni śmiercią lekarza, który wiele lat pracował w tym szpitalu - był chirurgiem oraz pracował w pogotowiu. - Dzień, w którym doszło do wypadku tj. wtorek, był normalnym dniem pracy tego lekarza, przyszedł ok. 7 rano na dyżur, na nic się nie skarżył, choć wiemy, że miewał kłopoty zdrowotne. Do wypadku doszło po 13 więc nie ma mowy o wielogodzinnej pracy, czy braku odpoczynku. To po prostu bardzo, bardzo nieszczęśliwy wypadek, scenariusz jak z horroru - przyznał Ogórek.
Lekarz pogotowia pracował w ostródzkim szpitalu na kontrakcie. Władze szpitala o wypadku nie poinformowały ani prokuratury, ani inspekcji pracy. - Traktujemy to w kategoriach bardzo nieszczęśliwego wypadku, wiemy, że w tym zdarzeniu nie brały udziału tzw. osoby trzecie, okoliczności śmierci doktora są jasne. Choć oczywiście, jeśli jakaś służba się do nas zwróci o dokumenty, to je udostępnimy - powiedział Sawicki.
- Wszystkim nam jest strasznie ciężko. To był doskonały lekarz, lubiany, przyjazny, wielu z nas pracowało z nim latami, jego żona także jest lekarzem i pracuje w szpitalu, więc jest nam naprawdę przykro i ciężko - podkreślił Sawicki.
Życiu pacjentki, do której wyjechał lekarz, nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Jak się nieoficjalnie dowiedziała PAP ze źródeł zbliżonych do szpitala w Ostródzie, kobieta jest poruszona zdarzeniem, uważa, że lekarz poświęcił się dla niej, udzielając pomocy do ostatniej chwili.
|