Na sygnale przez Wrocław
+

Na sygnale przez Wrocław

(© Janusz Wójtowicz)

Gazeta Wrocławska Anna Gabińska

2009-10-29 10:55:44, aktualizacja: 2009-10-30 09:23:19

Przy robieniu masażu serca nie wahają się złamać mostka. Najważniejsze, żeby pacjent żył, bo wtedy mostek się zrośnie. Czasem pędzą do babci na sygnale, a ta pyta, czy nie podwieźliby jej na pocztę. Jak wygląda dyżur ratowników medycznych wrocławskiego pogotowia? Nasi dziennikarze spędzili trzy dni w karetce podglądając ich pracę.


" type="application/x-shockwave-flash">



Środa. Przed godziną dziesiątą wjeżdżamy służbowym samochodem na plac przy ul. Ziębickiej. Mijamy plac egzaminacyjny, gdzie mieszkańcy Wrocławia i okolic pocą się na egzaminach z prawa jazdy, i zatrzymujemy się pod garażami ambulansów pogotowia ratunkowego.
- Mamy zgłoszenie do pana poparzonego żelazkiem - rzuca na dzień dobry Szymon Czyżewski, lat 31, najpierw technik-elektronik, potem przez dwa i pół roku dyspozytor na pogotowiu ("Jak ludzie klną przez telefon!"), a teraz ratownik-kierowca. Zabierze nas do karetki, byśmy mogli zobaczyć, jak wygląda praca na pogotowiu.

On i jego kolega, drugi ratownik - Piotr Mindur, obaj ubrani w koszulki, spodnie i polary koloru świeżej krwi, wsiadają do szoferki karetki z literą "P" ("Ja w domu to już nie mam nic czerwonego, wystarczy mi, że co dzień się tak ubieram" - wyzna nam później Szymon).
"P" znaczy podstawowa i tak od stycznia będą nazywały się wszystkie ambulanse paramedyczne, czyli bez lekarza na pokładzie, jeżdżące do lżejszych przypadków.

Ładujemy się do środka, obok noszy, na które trafi chory. Zegar nad ratownikami wskazuje godzinę 9.54. Ruszamy na ul. Traugutta. Godz. 10.03. Wjeżdżamy na podwórko. Stoi na nim mężczyzna w białej kurtce z rękami w kieszeniach. Ratownicy, taszcząc plecak z lekami ratującymi życie w jednej ręce i defibrylatorem z kardiomonitorem w drugiej, wchodzą do kamienicy, na której widać napis sprayem TRÓJKĄT HOOLIGANS.

W mieszkaniu na łóżku siedzi szczupły mężczyzna pod trzydziestkę, rozebrany do pasa. Trzęsie się. Od szyi w dół widać rzeczywiście ślady przystawianego do ciała gorącego żelazka - raz po raz, jakby komuś zależało odbić to żelazko na jak największej powierzchni ciała. I na plecach tak samo. Do tego na prawym policzku - tylko sam czubek. Ratownicy nie tracą zimnej krwi.
- Jak to się stało? - pytają spokojnie. Mężczyzna za dużo nie opowiada. Mówi, że wieczorem pił wódkę, a jak się obudził, to już był cały poparzony.
 



Środa. Przed godziną dziesiątą wjeżdżamy służbowym samochodem na plac przy ul. Ziębickiej. Mijamy plac egzaminacyjny, gdzie mieszkańcy Wrocławia i okolic pocą się na egzaminach z prawa jazdy, i zatrzymujemy się pod garażami ambulansów pogotowia ratunkowego.
- Mamy zgłoszenie do pana poparzonego żelazkiem - rzuca na dzień dobry Szymon Czyżewski, lat 31, najpierw technik-elektronik, potem przez dwa i pół roku dyspozytor na pogotowiu ("Jak ludzie klną przez telefon!"), a teraz ratownik-kierowca. Zabierze nas do karetki, byśmy mogli zobaczyć, jak wygląda praca na pogotowiu.

On i jego kolega, drugi ratownik - Piotr Mindur, obaj ubrani w koszulki, spodnie i polary koloru świeżej krwi, wsiadają do szoferki karetki z literą "P" ("Ja w domu to już nie mam nic czerwonego, wystarczy mi, że co dzień się tak ubieram" - wyzna nam później Szymon).
"P" znaczy podstawowa i tak od stycznia będą nazywały się wszystkie ambulanse paramedyczne, czyli bez lekarza na pokładzie, jeżdżące do lżejszych przypadków.

Ładujemy się do środka, obok noszy, na które trafi chory. Zegar nad ratownikami wskazuje godzinę 9.54. Ruszamy na ul. Traugutta. Godz. 10.03. Wjeżdżamy na podwórko. Stoi na nim mężczyzna w białej kurtce z rękami w kieszeniach. Ratownicy, taszcząc plecak z lekami ratującymi życie w jednej ręce i defibrylatorem z kardiomonitorem w drugiej, wchodzą do kamienicy, na której widać napis sprayem TRÓJKĄT HOOLIGANS.

W mieszkaniu na łóżku siedzi szczupły mężczyzna pod trzydziestkę, rozebrany do pasa. Trzęsie się. Od szyi w dół widać rzeczywiście ślady przystawianego do ciała gorącego żelazka - raz po raz, jakby komuś zależało odbić to żelazko na jak największej powierzchni ciała. I na plecach tak samo. Do tego na prawym policzku - tylko sam czubek. Ratownicy nie tracą zimnej krwi.
- Jak to się stało? - pytają spokojnie. Mężczyzna za dużo nie opowiada. Mówi, że wieczorem pił wódkę, a jak się obudził, to już był cały poparzony.

- To kolega z parafii tak go poprzypalał - wyjaśnia kobieta, która wpuściła nas do domu. Twierdzi, że pili w trójkę. Ona po dwóch drinkach wyszła na chwilę, a jak wróciła, żelazko stało gorące, po koledze ani śladu, a poszkodowany - cały przypalony. Zamierzała jechać z nim do szpitala, ale nie chciał ruszyć się z domu. Rano, gdy się obudził, zaczął mówić, że go boli nie do wytrzymania. Za poradą matki, myśląc, że to ulży poszkodowanemu, posypała poparzenia mąką.

Piotr wbija wenflon w wierzchnią stronę dłoni pacjenta i robi zastrzyk przeciwbólowy. Chory tętno i ciśnienie ma w normie, ale poparzenia zajmują jakieś 10 procent powierzchni ciała - są pierwszego i drugiego stopnia. Do tego nie zostały od razu schłodzone wodą. I jeszcze ta mąka. Ratownicy proszą kobietę, by znalazła jak największą bawełnianą koszulkę i informują, że zabierają poparzonego na chirurgię do szpitala przy ul. Traugutta.

Godz. 10.22 - jesteśmy na izbie przyjęć. Szpital dziś prowadzi dwa dyżury.
- Ostra neurologia i hemodynamika - tłumaczy Szymon. Jeśli idzie o pierwszą specjalizację, od razu słyszymy, że specjaliści się nie nudzą. Starszy pan na wózku inwalidzkim wydaje z siebie takie dramatyczne jęki, że włosy stają dęba. Nasz poparzony dostaje krzesło do posiedzenia na korytarzu, bo trafiliśmy na istny korek. Wszyscy chirurdzy są akurat zajęci opatrywaniem mężczyzny, który spadł z dużej wysokości i ma poważne urazy. Hemodynamika to zawałowcy. Żadnego nie widać. Za to inny ratownik podjeżdża do nas z noszami z karetki: na nim kobieta, zwinięta w kłębek, która płacze, bo boli ją brzuch.

- Czuje pan działanie leku? - pyta Szymon naszego chorego.
- Czuję - odpowiada wystraszony. Po półgodzinie chirurg wychodzi po niego i wtedy się żegnamy. Potem okazało się, że nie obejdzie się bez przeszczepu skóry i kilku tygodni w szpitalu.
Wracamy do karetki. Ledwo wsiedliśmy, już piszczy pager, który nosi Piotr. Jest godz. 10.55. Święta Katarzyna, ośrodek zdrowia przy ul. Żeromskiego. Potrzebny transport medyczny dla mężczyzny z bólem w klatce piersiowej.

- Pojedziemy na niebiesko - informuje nas Szymon, co oznacza włączenie syreny i koguta. Mamy zabrać pacjenta i zawieźć go na oddział kardiologiczny, ale ten lżejszy, bo pacjent chodzi.
Jak zachowują się kierowcy, gdy słyszą syrenę karetki? Część z nich zatrzymuje się i usuwa na boki, ale zdarzają się i tacy, którzy ewidentnie nie dają się wyprzedzić.
W Świętej Kaśce, jak mawiają na pogotowiu, jesteśmy o godz. 11.05. Stanisław Kwiatkowski za kilka dni skończy 50 lat. Jest zawodowym kierowcą. Codziennie wstaje o pierwszej w nocy, żeby rozwieźć chleb i bułki z piekarni Wichowski po całym Wrocławiu na czas - czyli na śniadanie. Poprzedniego dnia wrócił z pracy i się położył, bo tak go w piersiach bolało, że nie dał rady nic robić. Do tego ręka mu drętwiała. Myślał, że przejdzie, ale nie przeszło. I zamiast do roboty, poszedł do lekarza.

- Papierosiska pan pali? - pyta Szymon, zapraszając pana Stanisława do środka karetki.
- Palę. I to sporo - przyznaje się zapytany, spuszczając oczy.
Ratownicy pomagają ułożyć mu się na noszach w karetce, by zrobić badanie EKG.
- Nie ma ostrego niedokrwienia - stwierdzają, patrząc na wyrysowane linie na papierze milimetrowym, który wyszedł z maszyny. Ale jest tam też adnotacja: przebyty zawał przegrody serca.

- Ile pan może wejść po schodach bez zadyszki? - pyta Szymon.
- No, jakieś pół piętra - odpowiada pan Stanisław.
- Trzeba będzie rzucić papierosy - stwierdza ratownik.
Ból z klatki piersiowej promieniuje pacjentowi cały czas w stronę ręki, ale już ruszamy. Tylko Szymon siedzi w szoferce, a my z Piotrem - przy pacjencie.

- Ja chciałem zostać strażakiem - opowiada Piotr. Też przed 30., ma do zaliczenia jeszcze rok na studiach z ratownictwa w Łodzi, żeby być fachowcem z tytułem magistra. Ale nie dostał się na strażaka. Tylko tam trzeba było mieć uregulowaną służbę wojskową, więc zapisał się na trzymiesięczny kurs w wojsku. Z marszu na ten kurs nie można było pójść, bo w wojsku - jak wiadomo - wszystko w swoim czasie. Czekając na wyznaczoną datę, nie chciał siedzieć w domu, więc widząc ogłoszenie, że poszukują w Zielonej Górze kucharza w sieci restauracji Sphinx, zgłosił się.

W Zielonej znalazł się, bo tam studiowała jego dziewczyna. Przez pół roku smażył szaszłyki.
- Byłem w tym tak dobry, że szef nie chciał mnie potem puścić - śmieje się. Ale planów nie zmienił. Po wojsku rozmyślił się jednak i zamiast służby mundurowej, został ratownikiem. To praca dla niego, choć po 12-godzinnym dyżurze czuje się kompletnie wypompowany. Gdy ma wolne, jedzie na zakupy do hipermarketu, bo na codzienne zaglądanie do osiedlowego spożywczaka nie ma czasu ani pieniędzy. No i spędza wieczór z dziewczyną. A w weekend - do Łodzi na studia.

- Teraz znów pod łopatką mnie piecze - pokazuje pan Stanisław.
- O, już jesteśmy na miejscu - Piotr wygląda przez okno. Zatrzymujemy się.
- Jak się pan ma? - pyta Szymon.
- Jeszcze żyję - śmieje się Kwiatkowski.
W szpitalu wojskowym na szczęście nie musimy stać w kolejce. Od razu naszego pacjenta zaczyna oglądać lekarz. Żegnamy się, zabieramy nosze i wracamy do karetki.
Jest godz. 11.47. Ruszamy w stronę bazy, czyli ul. Ziębickiej. Po drodze tankujemy samochód. Dziennie, podczas dyżuru, bez problemu można zrobić średnio 100 km.

Godz. 11.52 - piszczy pager. "Uraz głowy, chłopiec lat 10, Szkoła Podstawowa nr 72, ul. Trwała". Ruszamy. W szkole pachnie obiadem (rosół), my zmierzamy do gabinetu pielęgniarki. Tam na kozetce chłopczyk z zamkniętymi oczami. Od czasu do czasu mruga nimi nerwowo.

- Co się stało? - pyta Szymon.
- Grałem w piłkę na wuefie. Kolega kopnął ją w moją stronę, ale spadł mu but i ja nim dostałem w czoło - opowiada.
- Chce ci się wymiotować? - pyta Szymon.
- Trochę mi się chciało, ale teraz tylko oczy mnie bolą - tłumaczy nastolatek.

Zabieramy go do karetki i wieziemy na izbę przyjęć dla dzieci do szpitala przy ul. Traugutta, w którym już dzisiaj byliśmy. I zostawiamy pod opieką pielęgniarki, która przyjechała z nami ze szkoły.
- Mruga oczami, bo się przestraszył. Nic mu nie będzie - uspokaja mnie Szymon.

Znowu patrzę na zegarek. Jest godz. 12.34. Trzy minuty później znów piszczy pager. "Pijany przewraca się pod hipermarketem w Bielanach Wrocławskich". Na miejscu, czyli na środku parkingu, widzimy nietrzeźwego mężczyznę, który leży na kostce brukowej. Hula wiatr, jest zimno. Na miejscu czeka ochroniarz bez górnych jedynek w szczęce.

- Zdaje się, że ten pan znajdzie pomoc w V Klinice Leczenia Zaburzeń Narządów Ruchu - uśmiecha się Szymon. Nie wiem, o co chodzi, więc Piotr mówi bez metafor: izba wytrzeźwień.
- Jakieś dokumenty są? Ile pan wypił? - pyta Szymon. Facet nie odpowiada. Widać, że nie kontaktuje.
- A po co takie ścierwo zbierać? - rzuca przechodzień w skórzanej kurtce, ze szpanersko wywieszonym krzyżem na szyi.
- Bo to człowiek - odpowiada ochroniarz.

Ratownicy próbują zmierzyć mu ciśnienie i poziom glukozy. Nadjeżdżają policjanci. Też widocznie zostali wezwani. Próbują zabrać go do radiowozu. Prowadzą pod ręce.
O godz. 13.35 wchodzimy do budynku Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej przy ul. Kniaziewicza. Szukamy klienta tej instytucji, który ma zaburzenia psychiczne. Po drodze pracownica, która nas wezwała, opowiada ratownikom, że "ten pan od dwóch lat od czasu do czasu opowiadał dziwne rzeczy". Dziś mówi, że nie nocuje w domu od kilku dni, bo czekają tam na niego Ukraińcy. Dlaczego? Bo chcą go zabić. Wchodzimy do pokoju. Pan Andrzej, rocznik 1953, wczoraj miał urodziny.

- Pije pan alkohol? - pyta się Szymon.
- Nieraz - odpowiada szybko mężczyzna. Jest wyraźnie pobudzony. Pozwala sobie zmierzyć ciśnienie. Ma za wysokie, więc dostaje tabletkę pod język. Na sygnale jedziemy na dyżur psychiatryczny przy ul. Kraszewskiego. Ktoś jest u lekarza, więc chwilę czekamy. Potem ratownicy wchodzą z pacjentem, my zostajemy na zewnątrz.

- Powinien tu zostać, ale nie zgadza się. A że nie zagraża sobie ani otoczeniu, pewnie skończy się na wypisaniu tabletek. Tylko czy będzie je brał? - zastanawiają się, pakując się do karetki. Jest godz. 14.30. Czas wracać do redakcji. Im z 12-godzinnego dyżuru zostało jeszcze 4,5 godziny i walki.

***
Szymon Czyżewski jeździ też ambulansem "S" (specjalistycznym), czyli po staremu - erką. W kuchni pogotowia przy ul. Ziębickiej innego dnia poznajemy jego kolegę z załogi, ratownika Grzegorza Pyrdę, znowu prawie 30-latka. Jak miał 12 lat, bał się widoku krwi. Potem został mechanikiem samochodowym, ale za przykładem kolegi przekwalifikował się na ratownika medycznego. I w tym zawodzie jest od 6 lat. 13 stycznia ma zostać ojcem Dawida. Mówi, że podczas akcji reanimacyjnej nie boi się złamać mostka. Bo zrośnie się, jak pacjent przeżyje. A jak nie, to i tak na nic się zda cały trud. Ostatnią dużą robotę pamięta, jak przez godzinę i 10 minut "masował" (uciskając klatkę piersiową) i "strzelał" (defibrylatorem) mężczyznę, który leżał nieprzytomny pod samochodem na drodze do Biestrzykowic.

- Migotał i nie mógł zaskoczyć. 14 razy go strzelałem, pot się ze mnie lał niemiłosiernie - wspomina. - Zaskoczył, ja obracam się po leki, a on znów się zatrzymał - kręci głową. Jak w końcu udało się go dowieźć na izbę do szpitala wojskowego, okazało się, że przeszedł rozległy zawał.
O wypadkach samochodowych, gdy trzeba kogoś zabierać, a mu rękę urwało i cały jest we krwi, nie chcą opowiadać. O tym zapominają zaraz po akcji. Ale dobrze pamiętają wrocławianina, lat powyżej 70, który wezwał pogotowie do żony, której pod obojczyk wbił kuchenny nóż -"taki z ząbkami", a potem wcisnął kobietę w łazience pod wannę. Opowiadają też, jak można dostać w twarz z pięści zupełnie niespodziewanie, zwłaszcza na Brochowie. Albo zostać przyczyną objawienia.
- O, Pan Jezus. Muszę pana pocałować - usłyszał kiedyś Grzegorz, gdy przyjechał do pewnej starszej pani.

Znają dobrze stałych klientów w swoim rewirze. Pani Danuta z ul. Borowskiej, która trzyma lodówkę zamkniętą na łańcuch lub też inna pani, która podobnie jak Michael Jackson gustuje w dolarganie - silnym leku przeciwbólowym.

A nieszczęśliwe przypadki, gdy Afrodyta kogoś tak przyciśnie, że potem potrzebuje pomocy?
- Bywają - uśmiecha się Michał Fleischer, spokojny doktor z ekipy. Też lat 30, żona stomatolog, córka Aleksandra ma półtora roku. Podczas urlopów najchętniej rusza z kolegami w męski rejs po Bałtyku, wspina się we francuskich Alpach. Parzy sobie herbatę ekspresową i wspomina, jak kiedyś pewien pan, wracając z imprezy, założył się z kolegami, że na pewnym rondzie pokaże całemu światu, jak hojnie natura go obdarzyła. I jak w ostatniej chwili, oświetlony znienacka przez samochód, zmienił zdanie i próbował zapiąć rozporek z całym interesem na wierzchu. Koledzy chirurdzy mieli co szyć.

No i wspomina, ile to razy trzeba było jeździć do zawałowców i ataków padaczki do domu publicznego przy ul. Wawrzyniaka albo przy ul. Krakowskiej - takie gorące dziewczyny tam pracowały.

Poważnie jednak, to każdy wyjazd kosztuje do 350 zł. Średnio tylko dwa na 10 są uzasadnione. - Gdyby wprowadzić odpłatność, nawet złotówkę, skończyłyby się wezwania do bolącej nogi czy do babci, która pyta, czy nie podrzucilibyśmy jej na pocztę - twierdzą ratownicy.


Jak się zachować, gdy jedzie auto na sygnale (zobacz film) Artykuł Infografiki (3) Mniejsza czcionka Większa czcionka Wyślij znajomym Drukuj (© Przemek Świderski) Gazeta Wrocławska Eliza Głowicka, współpraca: MJ, ZYG, ELW 2009-11-19 08:17:06, aktualizacja: 2009-11-19 08:17:06 Auta na sygnale jadąc do wypadku, stoją w korkach. Inni kierowcy nie wiedzą, jak ustąpić im drogi. Zobacz także: Nawigacja przez satelitę pomoże ratować życie Karetki dojadą jeszcze szybciej Nie dać się terroryzować Kiedyś nie zdążą Służby ratunkowe skarżą się, że mają coraz większe problemy z przejazdem na sygnale do wypadku, pożaru czy z pacjentem do szpitala. Powód? Nie dość, że po Wrocławiu jeździ się ciężko, to jeszcze kierowcy nie wiedzą, jak się zachować i utrudniają przejazd zakorkowanymi ulicami. - Wpadają w panikę, zwłaszcza kierowcy młodzi i starsi wiekiem. Na ul. Armii Krajowej są trzy pasy i co z tego? Jedzie taki lewym pasem i zamiast zjechać na prawy, zwalnia lub, co gorsza, zatrzymuje się, zmuszając nas do hamowania i nagłych manewrów. Żeby choć sygnalizowali kierunkowskazem, co zamierzają zrobić. Ale, niestety, to rzadkość - ubolewa Szymon Czyżewski, ratownik medyczny, od siedmiu lat kierowca karetki. Jego koledzy po fachu przyznają, że gdy chodzi o ratowanie ludzkiego życia, każda chwila jest na wagę złota. Ratownicy i strażacy przyznają, że przez niektóre ulice wyjątkowo trudno przejechać. Często ratują ich wydzielone torowiska tramwajowe. Służby ratunkowe skarżą się, że mają coraz większe problemy z przejazdem na sygnale do wypadku. - Osobowicka jest fatalna. Wąsko, przy cmentarzu parking, wysokie torowisko, a nasze wozy bojowe są duże. Kierowcy nie mają którędy uciec. Jedziemy wtedy po torach. Fatalnie jest na Krzywoustego, bo choć jest szeroka, to na środku obu jezdni jest pas drzew - narzeka Remigiusz Adamańczyk ze straży pożarnej. Kierowców gani za brak wyobraźni. - Większość słucha głośno radia, wielu rozmawia przez komórkę. Najgorsi są kierowcy ciężarówek, bo rozmawiają przez CB-radio, nie słyszą sygnału syreny i nie usuwają się na bok. Zmorami pogotowia i strażaków są pl. Dominikański, ul. Traugutta, Pułaskiego, Mińska, odcinek między pl. Legionów a pl. Orląt Lwowskich, Kazimierza Wielkiego czy Ślężna. - Wszędzie tam, gdzie są wysokie krawężniki lub tak oddzielone torowisko, że kierowcy nie mają jak zrobić miejsca karetce. Chyba, że jadą terenówką - broni kierowców Łucjan Górski, główny specjalista z Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego. Przyznaje, że w wielu szkołach nauki jazdy nie uczą kursantów, jak zachować się w takich sytuacjach. - Jeśli nie ma gdzie zjechać, to niech choć włączy kierunkowskaz - mówi. W Legnicy, podobnie jak we Wrocławiu, największe problemy ambulanse mają z przejazdem w godzinach szczytu. - Radzimy sobie tak, że karetki mamy w różnych częściach miasta - opowiada Andrzej Hap, szef legnickiego pogotowia. - Od kilku lat obserwujemy, że kierowcy starają się ułatwić przejazd karetkom. Niestety, aut jest coraz więcej i problemów na drogach również. Większych problemów z przejechaniem na sygnale nie mają kierowcy jeleniogórskich karetek. Ale muszą wykazać się większymi umiejętnościami, bowiem w ciągu trzech lat mocno zwiększyła się ilość samochodów. Często zdarza się tak, że kierowcy ustępujący miejsca karetce jadącej na sygnale zjeżdżają na niewłaściwą stronę jezdni. - Co jakiś czas robimy szkolenia i uczulamy kierowców, aby na drodze zachowywali szczególną ostrożność - wyjaśnia Maciej Kaczmarek, zastępca dyrektora ds. medycznych jeleniogórskiego pogotowia. Policjanci dolnośląskiej drogówki radzą kierowcom, aby nie jechali zbyt blisko sie[cyt]bie.[/cyt] Ryszard Kułak, dyrektor wałbrzyskiego pogotowia ratunkowego, chwali wałbrzyskich kierowców. - Zachowują się jak należy. Nie mamy problemów, ustępują drogi ambulansowi na sygnale. Zdarzają się odstępstwa, ale są nieliczne. Policjanci dolnośląskiej drogówki radzą kierowcom, aby nie jechali zbyt blisko siebie, bo gdy usłyszą z tyłu syrenę, stojąc w korku nie mają pola manewru. - Druga żelazna zasada, to nie wjeżdżać na skrzyżowanie, gdy wiadomo, że go nie opuścimy przed zmianą świateł i zablokujemy ruch- podkreśla mł asp. Paweł Mogilski z dolnośląskiej drogówki. Dodaje, że jadący nie powinni gwałtownie zmieniać kierunku jazdy. Zwraca też uwagę, że za utrudnianie przejazdu pojazdom uprzywilejowanym grozi 5 punktów karnych i mandat: do 500 zł. Kto na sygnale Pojazdy uprzywilejowane to takie, które mogą jednocześnie używać sygnału świetlnego i dźwiękowego. Jeśli auto używa tylko migającego sygnału świetlnego (np. samochody pogotowia energetycznego), nie jest pojazdem uprzywilejowanym. Pojazdami uprzywilejowanymi są: karetki pogotowia, wozy straży pożarnej, radiowozy policji, saperzy, samochody straży granicznej, żandarmeria wojskowa, straż miejska - od przyszłego roku wszystkie.
 
SSR RP
 
SSR RP- to skrót pochodzący od pełnej nazwy " Stowarzyszenie Służb Ratowniczych Rzeczpospolitej Polskiej "
Odwiedziny:
 
Kontakt GG
 
7282957 Prezes Sekretarz
Pogoda
 
trwa inicjalizacja, prosze czekac...dodatki na bloga
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja